Robinson Crusoe – postać znana chyba wszystkim, choć nie wszystkim w tym zapisie nazwiska. Uczniowie szkół podstawowych znają raczej „Robinsona Kruzoe”, którego przygody kończą się nieco przyjemniej, niż perypetie Robinsona Crusoe z oryginalnej, anglojęzycznej powieści Daniela Defoe, lecz na tę drażliwą kwestię spuśćmy kurtynę milczenia, wszak nie o książkach będzie, a o grach. Konkretnie o jednej grze. I to nie byle jakiej, bo wybitnej, i – co dodaję z nieskrywaną satysfakcją – polskiej.
Tak się jakoś złożyło, że mimo iż Polacy uwielbiają planszówki, nie możemy się pochwalić wieloma osiągnięciami na polu ich tworzenia. Tym bardziej powinniśmy docenić grę „Robinson Crusoe. Przygoda na przeklętej wyspie” autorstwa Ignacego Trzewiczka, która w światowych rankingach gier planszowych plasuje się najlepiej spośród wszystkich naszych rodzimych wydawnictw, bo już w drugiej dziesiątce (miejsce 16 na Board Game Geek).
Jednak międzynarodowe uznanie to nie jedyny powód, dla którego warto zwrócić na tę grę uwagę. Wydana przez Portal Games planszówka to znakomita, modelowa wręcz gra przygodowa w formule kooperacji. Jest świetnie przemyślana i zaprojektowana, a wszystkie elementy są naprawdę ładne i starannie wykonane – być może nie jest to estetyczne arcydzieło pokroju „Gry o tron”, ale wszystkie żetony, pionki i znaczniki mają przyjemną teksturę i odpowiednią wagę. Tyle uwag wstępnych – a teraz do rzeczy.
U wybrzeży bezludnej wyspy rozbija się statek. Na szczęście tobie i twoim przyjaciołom udało się przetrwać. Szans na ratunek z zewnątrz raczej nie ma, co zatem robicie? To oczywiste! Eksplorujecie wyspę, by zobaczyć, na jakich terenach przyszło wam żyć, a jednocześnie staracie się zbudować obóz i znaleźć pożywienie. Przydałby się także ogień. Niestety, jak można się domyślać, wyspa gdzieś na środku oceanu nie należy do najbardziej przyjaznych miejsc do życia. Czyhają na was dzikie bestie, pogoda nieustannie się zmienia, a narzędzia i broń nie rosną na drzewach. Na szczęście macie siebie, a każdy z was – unikalne umiejętności. Dzięki mądremu planowaniu i wspólnemu podejmowaniu decyzji, a także przy sporej dozie szczęścia, być może uda wam się nie zginąć… Pierwszej nocy.
Celem gry jest przetrwanie i zrealizowanie celu określonego w jednym ze scenariuszy (o nich później). Wszyscy gracze muszą ze sobą współpracować, zasada „jeden za wszystkich, wszyscy za jednego” obowiązuje na absolutnie każdym etapie, aż do końca rozgrywki: albo wspólnie zwyciężamy, albo razem ponosimy porażkę (gdy nie uda nam się zrealizować celu w określonej liczbie rund lub gdy – uwaga – umiera choćby jedna z postaci).
Na wyspie ląduje maksymalnie czterech graczy, każdy z nich dysponuje jedną postacią. Każda z postaci – a są to Cieśla, Kucharz, Odkrywca i Żołnierz – charakteryzuje się rzecz jasna pakietem indywidualnych umiejętności, jednak wszyscy mogą (i muszą) wykonywać wszystkie podstawowe czynności w grze przeciwko planszy, a wspomniane unikalne cechy są jedynie dodatkowym bonusem. Warto wspomnieć, że karty postaci są dwustronne – tekst na obu stronach jest dokładnie ten sam, jednak różnią się rysunki: z jednej strony mamy wersję żeńską danej postaci, a z drugiej męską. To miły ukłon w stronę graczy, którzy w przypadku większości gier muszą się pogodzić z narzuconą płcią wylosowanej postaci.
Jak gramy? Podobnie jak we wszystkich rozbudowanych przygodówkach, rozgrywka podzielona jest na rundy, a każda z rund ma określony przebieg. Następuje po sobie siedem faz, podczas których zmieniają się między innymi warunki pogodowe i morale postaci, gracze zbierają dostępne im surowce, podejmują akcje i zmagają się z przygodami, aż wreszcie zapada noc, która weryfikuje, co udało się osiągnąć w danej rundzie (niestety, jeśli graczom nie udało się tego dnia wyżywić i schronić przed deszczem, będą cierpieć). Najważniejsza jest oczywiście faza akcji: gracze wspólnie dyskutują na temat tego, co zrobić, następnie rozdzielają między siebie zadania (może to być eksplorowanie wyspy, polowanie, budowa, porządkowanie obozu itd.) i… każdy po kolei stara się swoje zadanie zrealizować. To, jak nietrudno się domyślić, wcale nie jest takie proste – na drodze do celu pojawiają się rozmaite problemy, a kości nie zawsze są przychylne.
Nie będę nikogo czarować: instrukcja ma ponad 30 stron i nie sposób omówić zasad krótko i zwięźle. Nie chciałabym też zbyt wiele zdradzać. Dlatego wspomnę jeszcze tylko o jednej z największych zalet „Robinsona” – regrywalności.
Mnogość i złożoność zasad całkowicie uniemożliwiają rozegranie dwóch takich samych (ba, nawet podobnych!) partii gry. Mechanika gry wymusza każdorazowe przetasowanie warunków, dzikich bestii, odnajdywanych surowców, odkrywanych kolejno obszarów wyspy i tak dalej. Brzmi ciekawie? Owszem, ale to nie wszystko. Dotychczas mówiliśmy bowiem o zasadach ogólnych i o najbardziej typowym scenariuszu, czyli właśnie takim, że rozbijamy się po prostu na niezbyt przyjaznej wyspie. Scenariuszy w pudełku odnajdziemy jednak aż siedem – możemy na przykład trafić na wyspę pełną kanibali, możemy być łowcami skarbów, egzorcystami czy filmowcami poszukującymi King Konga. Każdy ze scenariuszy charakteryzuje się innym celem, zasadami i umiejętnościami rozbitków. Prawdę mówiąc, można przez kilka miesięcy grać w pierwszy, najłatwiejszy scenariusz, i wcale się nim nie znudzić – tak więc „Robinson Crusoe” jest w zasadzie skarbnicą gier zamkniętą w jednym pudełku.
Wady? A i owszem. Wady znajdą się zawsze. Przy tak rozbudowanej grze znajdziemy mnóstwo miejsc, które autorom nie do końca wyszły, to normalne przy tego typu wydawnictwach. Z pewnością najgorszym aspektem gry jest przewidziana ilość graczy – usiąść do planszy mogą maksymalnie 4 osoby. To spore utrudnienie, ponieważ wiadomo, że miłośnicy planszówek najczęściej spotykają się w większym gronie. Co więcej, z racji istnienia tylko czterech głównych postaci, nie mamy dużego zróżnicowania, zawsze gramy tymi samymi, znanymi aż za dobrze po kilku rozgrywkach, rozbitkami. Kolejnym – sporym, w moim odczuciu – potknięciem jest postać Piętaszka. To postać pomocnicza, którą możemy posłużyć się przy wykonywaniu rozmaitych akcji. Możemy go zatem posłać na eksplorację lub polowanie, jest wykorzystywany jak każda inna postać, z tą tylko różnicą, że a) nie musi jeść i nie potrzebuje dachu nad głową; b) gdy umiera, absolutnie nic się nie dzieje (a śmierć każdej innej postaci oznacza koniec gry). Cóż, chyba sami czujecie, że coś tu mocno zgrzyta.
Ale podsumujmy: mimo swych wad gra „Robinson Crusoe. Przygoda na przeklętej wyspie ” jest po prostu fenomenalna. To kooperacja w najczystszej postaci, niebanalna i skomplikowana, ale nie na tyle, by odstraszyć. Nie nadaje się na pierwszą planszówkę w życiu, ale graczom, którym niestraszne długie instrukcje i 4 godziny spędzone przy stole, na pewno przypadnie do gustu. Jeśli więc macie ochotę na pełne emocji wieczory na wyspie pełnej tygrysów i skał – wpiszcie do swojego budżetu na ten rok wydatek rzędu 200 złotych (którymi zresztą wesprzecie polskich twórców)!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz